poniedziałek, 12 września 2016

Co ukrywała Alice Palmer - "Lake Mungo" Joela Andersona

źródło zdjęcia: filmweb
Horrory z podgatunku Ghost Story to mój ulubiony typ filmów. Oglądam je pasjami chociaż coraz trudniej trafić mi na wartościowe, klimatyczne pozycje. Nie przepadam za produkcjami przeładowanymi efektami specjalnymi i brutalnością. Wysoko cenię klimatyczne historie, stopniowo wzbudzające coraz większy niepokój i napięcie. 

Do tych ostatnich bardzo rzadko zaliczam filmy zrealizowane w konwencji dokumentu, jak kultowy "Blair Witch Project". Większość z nich nie odbiega poziomem od tzw. "docu dram" emitowanych popołudniami w telewizji. W moje poczucie estetyki wyjątkowo nie wpisują się kiepsko zrealizowane efekty specjalne i wymuszona gra aktorska. 

Film, który ostatnio obejrzałam, wyróżnia się na tle wyżej omówionych. Australijska produkcja "Lake Mungo", wyreżyserowana przez Joela Andersona w 2008 roku, urzekła mnie autentyzmem (nie mylić z autentycznością!) i świeżym podejściem do tematu. W produkcji tej nie uświadczymy nachalnych efektów specjalnych i nikt nie stara się bezskutecznie odgrywać przed "ukrytą kamerą" luzu, nonszalancji albo przesadnego zaangażowania w sprawę. 

"Lake Mungo" od początku ma uchodzić za profesjonalnie zrealizowany film dokumentalny a nie amatorski dokument powstały z niby to przypadkowych nagrań znalezionych na porzuconej kamerze. Ekipa wywiązała się z tego zadania - czujemy się tak, jakbyśmy oglądali opracowane materiały ze śledztwa i wypowiedzi bliskich ofiary śmiertelnego wypadku. Ponadto film jest bardzo spokojny, wyważony, nie ma tu nagłych zwrotów akcji ani momentów mających wywołać u widzów elementu silnego zaskoczenia równoznacznego z krótkotrwałym strachem. Film ten jednak niepokoi i daje do myślenia. 

Fabuła początkowo zdaje się być banalna, przewidywalna i tendencyjna, skrywa jednak drugie dno. Ciało nastoletniej Alice Palmer zostaje wyłowione z tytułowego jeziora Mungo w Australijskim stanie Victoria. Zrozpaczeni rodzice identyfikują martwą dziewczynkę lecz jej matka ma pewne wątpliwości - zwłoki były w bardzo złym stanie a rodzina, podobnie jak lokalna społeczność, nie potrafi pogodzić się z tragicznym zdarzeniem. W ciągu kolejnych tygodni Palmerowie nękani są wizjami córki. W pewnym momencie bliscy orientują się, że wizerunek 16-letniej Alice pojawia się na zdjęciach z ich ogrodu oraz nagraniach znad jeziora wykonanych po jej śmierci. 

Wokół całej sprawy robi się głośno. Rodzice mają mieszane uczucia, nie są pewni, czy poprawnie zidentyfikowali zwłoki. Zaczynają też dopuszczać do siebie bardziej metafizyczne teorie. Zebrane dowody doprowadzają w końcu do ekshumacji, która jedynie potwierdza, że z jeziora wyłowiono ich dziecko. Śledztwo, wbrew obawom czy też oczekiwaniom lokalnej społeczności, wykazuje, że ślady obecności ducha zostały sfabrykowane. Za mistyfikacje odpowiadał brat ofiary, chcący w ten sposób doprowadzić do ekshumacji mogącej ostatecznie rozwiać wątpliwości strapionej matki i przynieść jej ulgę.

Jednak wybryk chłopca rzuca nowe światło na sprawę i doprowadza do ujawnienia makabrycznych i przerażających szczegółów z życia Alice, które w innych okolicznościach nigdy by nie "wypłynęły". Dziewczynka miała bowiem mroczne tajemnice, a każda kolejna coraz mocniej mrozi krew w żyłach...

Nastolatka skrywała wiele faktów ze swojego życia: skandaliczny romans ze starszym sąsiadem, uczestnictwo w psychoterapii, poddawanie się hipnozie, prześladujące ją wizje własnej śmierci i w końcu najbardziej przerażający z sekretów Alice Palmer - na krótko przed swoją śmiercią uczestniczyła w nocnej imprezie w pobliżu tamy, gdzie odnaleziono później jej ciało. Podczas tej imprezy udało jej się nagrać telefonem komórkowym... własne ciało wyłowione z wody.

Przebieg zdarzeń i kolejne odkrycia uświadamiają rodzinę Alice, że po pierwsze, ich ukochana córeczka i wnuczka była zupełnie inną osobą, niż ta, za jaką ją mięli. Poza tym dociera do nich, że dziewczyna wiedziała kiedy i w jaki sposób umrze, nie miała nic do stracenia, weszła na drogę destrukcji mając pełne przekonanie, że jej los jest już przesądzony. W trakcie nagrywania filmu twórcy próbowali rozwikłać zagadki: jakim darem dysponowała nastolatka z Ararat, skąd wiedziała, jaki los ją czeka, dlaczego próbowała szukać pomocy na własna rękę a sądząc, że nie ma już dla niej ratunku dlaczego oddała się orgiom w domu sąsiadów a nie poszukała pomocy wśród najbliższych?

Bardzo polecam ten film każdemu, kto lubi niełatwe i niedosłowne kino, skłaniające widzów do refleksji.

poniedziałek, 5 września 2016

"Ruch Oporu" wobec konsumpcjonizmu - "Mniej" Marty Sapały


źródło zdjęcia: matras
Kultowy eksperyment Marty Sapały był dla mnie impulsem do wprowadzenia pozytywnych zmian w moim dotychczasowym życiu.

Jak większość z nas wpadłam we współczesna pułapkę konsumpcjonizmu - polubiłam kupowanie dużych ilości tanich i zazwyczaj całkowicie zbędnych przedmiotów. Z aktu zakupu czerpałam krótkotrwałą przyjemność, jakiej nie dawało mi posiadanie nowozakupionych rzeczy.

Ocknęłam się jednak w porę, około dwóch lat temu. Wtedy zetknęłam się z filozofią minimalizmu i odkryłam, że jest to remedium na większość moich problemów.

Żyjąc w małym mieszkaniu w bloku miałam ogrom ubrań, których nigdy nie założyłam; kosmetyków, nagromadzonych na zapas; "pamiątkowych" bibelotów, zbieranych całe życie; notatek ze studiów, kwitków i dokumentów a nawet drobiazgów znalezionych na ulicy. 

Często dokonywałam przeglądów i selekcji ale problem nie znikał tylko się nawarstwiał. Było mi żal rozstać się ze swoimi rzeczami, nawet gdy z obiektywnego punktu widzenia były one bezużyteczne i całkowicie zbędne. Mało tego - zmanipulowana sprytnie pomyślanymi akcjami marketingowymi dokupowałam "okazyjnie" kolejne zbędne przedmioty na wyprzedaży, w promocji, w pakiecie, w wielopaku lub w atrakcyjnej cenie, ze sklepu internetowego.

Literatura na temat minimalizmu otworzyła mi oczy. "Mniej" Marty Sapały nie jest pierwszą pozycją jaką przeczytałam z tej kategorii ale ukazuje wyjątkowe podejście. Nie namawia do natychmiastowego pozbywania się bez skrupułów już posiadanego dobytku i uszczuplania dóbr ale do zaprzestania impulsywnego kupowania.

Autorka wspólnie z grupą ochotników poddaje się dobrowolnemu eksperymentowi - "Rok bez zakupów". Brzmi jak sci-fi ale dla większości uczestników okazało się w różnym stopniu wykonalne.

Wymienianie się ubraniami, przetworami, a nawet mieszkaniami. Szukanie "okazji" na internetowych portalach z ogłoszeniami lokalnymi. uprawianie ogródka, zbieranie płodów dziko rosnących roślin, recykling. Można godnie przeżyć cały rok wydając pieniądze jedynie na opłacanie rachunków, podstawowe produkty spożywcze, konieczne środki transportu czy materiały do pracy. Wykonalne jest przeżycie całego roku bez zakupu ubrań, słodyczy, kosmetyków, jedzenia na mieście czy wynajmowania taksówek. 

Książka ta nauczyła mnie, że iść pod prąd to żadna ujma. Sprzeciw wobec konsumpcyjnego stylu życia nie jest ekstremizmem ale detoksem. Porusza ona palące globalne problemy: ograniczenie transportu, przemysłowej produkcji, niepohamowanego wzrostu odpadków i zanieczyszczeń - to wszystko jest możliwe do osiągnięcia gdy zredukujemy zakupy.

Podstawowe wnioski, jakie wyciągam z lektury powyższej pozycji:
1. Zakupy nie dają szczęścia, poczucia satysfakcji, spełnienia ani bezpieczeństwa.
2. Podstawowym zadaniem marketingowców nie jest promowanie produktu ale rozbudzanie w konsumentach nowych, sztucznie wykreowanych potrzeb.
3. Antykonsumpcjonizm nie jest wyrzeczeniem ale wolnością.